Historia jednego zdjęcia

Chciałabym opowiedzieć Wam dziś historię jednego zdjęcia – historię, która odmieniła moje życie w nieprawdopodobny sposób.
 
Tamtego dnia, dokładnie 2 lata temu, wybraliśmy się na rodzinne plażowanie na piękną piaszczystą dziką plażę nad Atlantykiem. Dzień był ciepły i słoneczny, jednak nieco wietrzny. Wchodząc na plażę widzieliśmy wielkie fale na oceanie, zakładając od razu, że tego dnia nie będziemy korzystać z kąpieli – zrobimy piknik, pokopiemy w piasku i polenimy się z dala od wody. Chłopaki postanowili od razu, jeszcze w ubraniach tylko pójść „przywitać się” z wodą i pouciekać przed falami, nie zbliżając się nawet do linii brzegowej, a ja – ponieważ byłam w 6 miesiącu ciąży z Mikołajkiem – zostałam z aparatem fotograficznym na leżaku na końcu plaży. Babcia Hania też wzięła swój aparat i podeszła bliżej morza, aby zrobić im kilka zdjęć z bliska.
 
Położyłam się w sukience na leżaku, wzięłam aparat i obserwowałam ich przez teleobiektyw, fotografując od czasu do czasu. I to jest ostatnie zdjęcie, które wtedy zrobiłam. 3 sekundy potem fala, która jest za nimi zmyła ich z powierzchni plaży, wyrwała tacie z rąk obu chłopaków ścinając wszystkich z nóg. Straciłam ich wszystkich z oczu.
W tym czasie Babcia Hania zobaczyła, co się stało i zaczęła biec im na pomoc, ale fala przewróciła i ją. Woda niosła całą czwórkę ze straszną siłą tam, gdzie jeszcze kilka sekund wcześniej był zupełnie suchy piasek….
Rzuciłam aparat i zaczęłam biec w ich kierunku i nie pomyślałam nawet, że przecież jestem w ubraniu, w klapkach, z brzuchem ciążowym…. instynkt. Fala jednak i mnie przewróciła na kolana…
Gdy się podniosłam, zobaczyłam, że Franka wyciąga z wody Witek, a Maksa za rękę i nogę jakiś człowiek, który zaczął biec im na ratunek…
 
Byli skotłowani jak w pralce, cali w piachu, przerażeni…
 
Nie chcę wyobrażać sobie, co by było, gdyby fala z taką siłą, z jaką ich porwała w głąb plaży, zaczęła się wtedy z nimi cofać. Co by było, gdyby wpadli w te wielkie oceaniczne wiry, które kłębiły się tam przy brzegu. Tamtego dnia jednak, wieczorem, gdy zeszły ze mnie te wszystkie emocje, przyszła refleksja i oczami mojej wyobraźni zobaczyłam ten drugi scenariusz.
 
Tamtego dnia nie mieliśmy już dłużej ochoty na plażowanie. Piknik zjedliśmy na wysokim klifie, z dala od atlantyckich pływów, widząc jak z pozoru spokojny ocean ciska wysokie i spienione fale na przybrzeżne skały.
 
Tamtego dnia mogłam stracić wszystko, co kocham. Mogłam też stracić Mikołajka. Dla mnie to był cud, że ta historia skończyła się takim happy endem, że nikomu nic się wtedy nie stało, a my tylko najedliśmy się strachu.
 
Dlaczego to piszę? Bo to było bardzo trudne przeżycie dla mnie i po 2 latach to do mnie wciąż wraca. Ta świadomość, że mogłam ich wszystkich stracić w jednej sekundzie, nie dawała mi spokoju przez długi czas. Zmieniła mnie. Otworzyła mi oczy, że wszystko co mamy jest wielkim darem. A nasza sytuacja życiowa nie jest permanentna, nic nie jest na stałe i wszystko może nam zostać odebrane w zupełnie niespodziewanym momencie. Że wszystko to, co trudne i dramatyczne, i spotyka ludzi gdzieś tam w dalekim świecie, może spotkać i nas. Nie jesteśmy od tego wolni.
Dziś wiele osób pyta mnie, skąd u mnie ta siła pozytywnego myślenia, skąd akceptacja choroby Mikołajka, skąd energia, żeby tą filozofią się dzielić z innymi. I wreszcie dlaczego robię ten społeczny projekt fotograficzny… A odpowiedź jest bardzo prosta. Ja po prostu każdego dnia jestem bardzo wdzięczna, że jesteśmy razem, wszyscy. Że dostaliśmy taką szasnę. Albo może inaczej – że nie została nam wtedy odebrana. I nie ma znaczenia, czy Mikołaj dzisiaj mierzy się z jakimikolwiek wyzwaniami czy ograniczeniami. On po prostu jest! A z każdym problemem, póki jesteśmy razem, poradzimy sobie doskonale. Wszystko jest tylko kwestią właściwej perspektywy – perspektywy myślenia i kochania.
<3 <3 <3